Jak walczyć to – naostrzonym mieczem
Ze Sławomirem Zatwardnickim
rozmawia
br. Sebastian Lipka
Sławomir Zatwardnicki (ur. 1975). Redaktor naczelny serwisu rodzinnego Opoki, współpracownik portalu Opoka, publicysta, autor wielu artykułów(publikuje między innymi w„Homo Dei” oraz „Bibliotece Kaznodziejskiej”) oraz trzech książek: Abraham. Meandry wiary, Tatastrongman. Ointegralnym wychowaniu i prawdziwym ojcostwie, Katolicki pomocnik towarzyski, czyli jak pojedynkować się z ateistą. Student teologii na Papieskim Wydziale Teologicznym we Wrocławiu. Od wielu lat zaangażowany w działalność ewangelizacyjno–formacyjną. Żonaty, ma trójkę dzieci.
-
Jest Pan autorem „Katolickiego Pomocnika Towarzyskiego”, nie jest to bynajmniej podręcznik savoir-vivre o zabarwieniu pobożnościowym. Czym zatem jest pańska książka?
Swego rodzaju „apteczką pierwszej potrzeby”, która może zostać użyta w przypadku zranień wyniesionych z konfrontacji z pytaniami czy raczej zarzutami formułowanymi przez niewierzących czy „wierzących niepraktykujących” rozmówców. Książka ma stanowić leksykon odpowiedzi czy raczej podpowiedzi służących tym wszystkim, którzy w rozmowach z sąsiadem na klatce schodowej, w pogawędce z kolegą w czasie lunchu, podczas imprezy czy rodzinnego przyjęcia, zostaną postawieni w sytuacji, w której przyjdzie im reagować na te zarzuty, które nie zawsze umieją odeprzeć. Na wszystkie pytania autor nie odpowie, bo siłą rzeczy nie może – ale książka pozwoli przynajmniej uniknąć „zakrakania na śmierć”.
Rzeczywiście, nie jest to podręcznik savoir-vivre, już raczej można by książkę kojarzyć z kodeksem honorowym Boziewicza. Nawiązując do podtytułu książki („Jak pojedynkować się z ateistą”) oraz szpad zwracających uwagę na okładce, można powiedzieć, że chodzi o pewnego rodzaju pojedynek szermierczy na argumenty. W tym sensie książka ta to jedyny w swoim rodzaju pomocnik na pierwsze odparowanie ataku czy też wykonanie pchnięcia w toczonym światopoglądowym pojedynku. Żywy język autora i publicystyczna swada, z jaką prowadzi szermierkę na argumenty, nie pozwalają, mam nadzieję, czytelnikowi znudzić się w czasie lektury.
-
Co skłoniło Pana, by temu zagadnieniu poświęcić aż tyle miejsca, ale też swojego czasu i wysiłku?
Moje pragnienie, żeby napisać książkę apologetyczną w wersji pop – jako alternatywę tych wszystkich kurzących się w bibliotekach tomów porozrzucanych w różnych miejscach i pisanych naukową chińszczyzną – spotkało się z zainteresowaniem wydawcy, który zaproponował, żeby temat potraktować możliwie szeroko. W ten sposób udało się w jednym tomie zebrać aż 50 różnych zagadnień, które pogrupowałem w trzy kategorie: Bóg, Kościół, religie. Ufam, że dzięki temu czytelnik otrzymał właśnie „pomocnik towarzyski”, który po pierwsze nada się do obalania pokutujących mitów wypowiadanych przez ponoć oświecone „duchy współczesne”, a po drugie przyda się samemu wierzącemu, którego wiara jest często mało zreflektowana.
Właśnie to uważam za atut „Katolickiego pomocnika towarzyskiego”: nie daje gotowych odpowiedzi, wskazuje raczej kierunek możliwej obrony czy pewien logiczny tok myślenia, odsłania też słabe strony – pięty achillesowe – adwersarza. Dzięki temu nie upraszcza złożonej rzeczywistości wiary, raczej zaprasza do jej przeżywania. Już w czasie pisania książki przekonałem się, że prawda, w tym także ta nadprzyrodzona, jest fascynująca i nie można jej upraszczać, jak to zdarza się czynić nie tylko wrogom wiary, ale również samym chrześcijanom, którzy na niepobożne stereotypy odpowiadają stereotypami pobożnymi. Dlatego pod każdym tekstem książki znalazł się zestaw lektur pozwalających na pogłębienie tematu, na końcu dodałem również obfitą bibliografię, z której można skorzystać.
-
Czy katolicy mają powody do obaw, gdy stają w obliczu dialogu z kimś, kto myśli inaczej niż oni, np. nie wierzy?
A czy sól ma prawo do lęku przed tym, że zostaje użyta w celu posolenia tego, co nie jest słone? Wierzący, póki jest jeszcze na ziemi, jest powołany do siania fermentu wśród niewierzących, można by powiedzieć, że żyje niejako dla niewierzących, a umiera dla siebie. „W fakcie, że ktoś staje się chrześcijaninem – pisał Joseph Ratzinger – nie chodzi o zapewnienie sobie indywidualnej premii; nie jest to prywatna rezerwacja biletu do nieba (…) W pewnym sensie człowiek nie staje się chrześcijaninem dla siebie, lecz dla całości, dla innych, dla wszystkich”.
Zdaje mi się, że te obawy współczesnych chrześcijan nie wynikają z miłości do niewierzących, a być może ukrywa się pod nimi jeszcze to starodawne i niekoniecznie Boże oczekiwanie, że dobrze byłoby wrócić do czasu, gdy wiara była czymś wysysanym z mlekiem matki, a niewiara stanowiła jakąś aberrację. Ale tak już chyba nie będzie, i być może nigdy tak nie było – nawet jeśli zewnętrznie czy kulturowo wyglądało to inaczej niż dziś.
Przede wszystkim jednak katolik stający do dialogu z ateistą niech pamięta, że, jak to zauważył Michael Novak, „granica wiary i niewiary nie przebiega zwykle między poszczególnymi osobami, lecz raczej dzieli wnętrza naszych dusz”, a to znaczy, że wierzący jest w stanie zrozumieć niewiarę niewierzącego, bo sam doznaje zmagań w relacji z Bogiem. Jeśli tylko obie strony są otwarte, mogą rozmawiać o swoich wątpliwościach – także ateista nie jest pewny swojej niewiary.
Chyba że przyjdzie nam mierzyć się z ateistą „dogmatycznym”, a niestety coraz częściej mamy do czynienia właśnie z takimi. Wtedy obawa wydaje się uzasadniona, bowiem trudno o dialog z reprezentantami „nowego ateizmu” (przykładem Richard Dawkins czy Christopher Hitchens), zbyt mało sceptycznymi sceptykami, żeby mieli jakiekolwiek wątpliwości w swojej wierze w niewiarę. Gdyby ten rodzaj ideologicznego ateistycznego barbarzyństwa o skłonnościach misyjnych zdołał wywrzeć większy wpływ – wtedy czeka chrześcijan ukrzyżowanie (w jakiejś być może współczesnej wersji), a na pewno zejście do katakumb (w metaforycznym rozumieniu dzieje się to już dziś).
-
W Polsce, według statystyk, ponad 90% obywateli to katolicy… Czy aby być rzeczywiście katolikiem wystarczy chodzić na niedzielną Mszę Świętą i odmawiać „paciorek”?
Żeby być katolikiem w ogóle nie trzeba chodzić na Mszę, tym bardziej nie trzeba się modlić; wystarczy być ochrzczonym. Stąd przecież biorą się te statystyki, o których Brat wspomniał przed chwilą, o których trzeba jak najszybciej zapomnieć, bo nie ma czasu na zajmowanie się tym, co usypia wiarę lub budzi pokusę faryzejskiego porównywania się. Pomijam już fakt, że wśród tych 90% znajdują się ci, którzy nie uważają siebie za katolików, więc przytaczanie takich statystyk nie jest najlepszym wyrazem szacunku wobec nich…
Proszę zwrócić uwagę, że Chrystus unikał odpowiedzi na pytania, które nie dotyczyły formułującego pytanie. „Panie, a co z tamtym?”, „Panie, co z innymi?” – na takie kwestie odpowiadał Jezus pozornie wymijająco, a w rzeczy samej trafiając w sedno, bo samo pytanie zdradza już wątpliwe intencje pytającego. „Ty idź za Mną”, „Idź wąską ścieżką” – to zdaje się mógłby usłyszeć również formułujący pytanie o to, czy wystarczy to i owo, aby nazywać się katolikiem.
Wierzący jest powołany do tego, aby pójść w pielgrzymce wiary jak Abraham (czy raczej jak Maryja, bo przecież to „pójście” odbywa się przede wszystkim w sercu, niekoniecznie fizycznie). Tylko wiara daje przystęp do Boga. Ostatecznie nie chodzi o to, czy jest się katolikiem, ale o to, aby „być w Chrystusie”, móc powiedzieć za św. Pawłem, że „teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20). Więc raczej za Apostołem Narodów należy biec w tych zawodach tak, aby zwyciężyć, a nie aby znaleźć się wśród tłumu, który nie wiadomo, czy dobiegnie do mety, którą jest zjednoczenie z Bogiem, a nie porządne chrześcijańskie życie (nie ma takiego!).
-
Kościół jest wspólnotą osób. Czego tej wspólnocie potrzeba, by mogła być autentycznym świadkiem Chrystusa?
Paradoksalnie, wszystkiego i niczego. Niczego, bo Bóg daje wierzącym wszystko, czyli samego siebie; od Boga wierzący dostaje wszystko, co posiada Bóg, poza tożsamością istoty. Ojcowie Kościoła mówili o przebóstwieniu, święty biskup z Aleksandrii powiedział: „Bóg stał się człowiekiem, aby ludzie byli bogami”. Z kolei brakuje wszystkiego, bo zdaje się nie przyjmujemy tego, co On nam daje; ba! nawet o tym nie mówimy. Czy słyszał kiedyś Brat kazanie na temat przebóstwienia? A właśnie ten temat był jednym z najczęściej – i słusznie! – poruszanych zagadnień przez „największego teologa wśród kardynałów i najwybitniejszego kardynała wśród teologów”, jak swego czasu mówiono o Benedykcie XVI. Nie można sobie pozwolić – uważał kardynał – na uniknięcie pytania, „jak to możliwe – być jak Bóg, stać się Bogiem?”.
Przy okazji zauważę, że być może w tym pytaniu o to, co zrobić, aby być autentycznym świadkiem Chrystusa, kryje się sugestia, że gdyby Kościół zrobił to i owo, to inni pociągnięci tym znaleźliby się w Kościele. Otóż nie jestem pewny, czy akurat na tym zależy Bogu najbardziej, a jeszcze bardziej wątpię w to, że gdyby chrześcijanie jak moherowa babcia mieli wąsy, to by byli wiarygodnym dziadkiem, który daje nieodparte świadectwo młodzieńczej wiary zarażającej niewierzących. Wydaje mi się, że choćbyśmy jako chrześcijanie nie wiem, co robili (żyli bardziej cnotliwie, miłowali bardziej, czynili znaki nadprzyrodzone), niewiele by to zmieniło. Tak jak nie ma dowodów na istnienie Boga, tak cuda również są „tylko” znakami, ale nigdy nie przymuszą do wiary w Boga. Nie twierdzę, że takie znaki nie pociągają, mówię jedynie to, co wyczytałem u „nowych ateistów” – wszystko da się wytłumaczyć w sposób naturalny.
Raczej chodzi o to, aby być jak Chrystus, aby być Chrystusem, z kolei myślenie, że takie życie w Nim sprawi, że staniemy się autentycznymi świadkami, powoduje, jak sądzę, że tracimy Go, bowiem został potraktowany jak przedmiot, jak środek do celu innego niż On sam. Ciągle jeszcze jest w nas, wierzących, jakieś niezdrowe zainteresowanie niewierzącymi, u którego źródła nie widzę miłości, lecz raczej lęk przed tym, że burzą nasz nieświęty spokój. Ośmielam się jednak zauważyć, że być może sytuacja nie wymknęła się całkowicie spod kontroli Boga, i że – kto wie (On wie) – niejeden ateista zdoła jeszcze wyprzedzić niejednego porządnego katolika w drodze do Królestwa?
Oczywiście zawsze pozostaje aktualne budzenie wiary u innych, czemu służy życie w Chrystusie oraz głoszenie Dobrej Nowiny. Przy czym to dla nas musi być ona na tyle fascynująca, żebyśmy się nią przejęli do głębi. Jeśli odmieniamy dziś przez wszystkie przypadki „nową ewangelizację”, trzeba najpierw nam, wierzącym, pokutować przed Bogiem i pytać, czemu nie żyjemy Ewangelią? Potrzeba ewangelizacji oznacza w gruncie rzeczy porażkę nie niewierzących, ale wierzących. Zdaje się, że dziś wszyscy – wierzący i niewierzący – powołani są do tego, aby szukać oblicza Pana, który wydaje się Nieoczywisty i Milczący, niejako nieistniejący, a być może po prostu czeka na otwartość ze strony jednych i drugich.